Bożena Bieleninik

Reżyser i kierownik artystyczny teatru. Urodzona w Wilnie. Od dzieciństwa pasjonuje się teatrem. Absolwentka polonistyki Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Ukończyła dwuletni kurs kwalifikacyjny dla instruktorów teatrów amatorskich w Białymstoku oraz III Międzynarodowe Warsztaty Czarnego Teatru Łomża-Wojdaty (www.sivina2.4lomza.pl). Od 2001 roku jest prezesem Towarzystwa Miłośników Polskich Teatrów Szkolnych na Litwie.

Bożena Bieleninik: czterdziestolatka; stan cywilny – mężatka; wykształcenie pedagogiczne, polonistka; wykonywany zawód – nauczycielka języka polskiego i literatury; zainteresowania – teatr, reżyseria.

4 września 2012 roku Bożena Bieleninik została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi RP. W Pałacu Paców w Wilnie odznaczenie wręczył Ambasador RP na Litwie Janusz Skolimowski. Odznaczenie zostało przyznane 26 lipca 2012 roku przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.

Poniżej zamieszczamy wywiad z Bożeną Bieleninik z dn. 11 listopada, „Magazyn Wileński”, 2006 r.
www.magwil.lt

W dość już odległych czasach sowieckich, bardzo modnym tytułem lirycznych reportaży o kołchozowych bohaterach był „Ziemi przypisany”. Jak ulał, sparafrazowany „szkole przypisana” pasowałby do portretu Bożeny Młyńskiej (dziś Bieleninik). Dlaczego? Na to pytanie każdy, kto ma jakieś powiązania z oświatą, z łatwością odpowie: to przecież cała nauczycielska dynastia. Tato Bożeny, śp. Ludwik Młyński, był wieloletnim dyrektorem, pracownikiem wydziału oświaty rejonu wileńskiego i niezmordowanym organizatorem, społecznikiem. W Mejszagole, Suderwi, Duksztach, Bezdanach, gdzie tylko pracował, zaraz rodziły się inicjatywy. Niekiedy ubierał je w cudaczne szaty, by władzy sowieckiej nie gorszyć, ale zawsze służyły dzieciom. By je zająć sadził dąbrowę, organizował plenery, ba, pływał na łodzi podwodnej…

Mama Bożeny – Weronika: wieloletnia polonistka w mejszagolskiej szkole, przez parę dziesięcioleci dyrektorka szkoły w Ojranach pochodzi z fenomenalnej rodziny: trzy jej siostry (z domu Rymszewiczówny) są nauczycielkami: Teresa Giniewicz – dyrektor szkoły średniej w Miednikach, Anna Łuksza – autorka podręczników, nauczycielka-metodyk pracująca w szkole średniej im. Sz. Konarskiego oraz Jadwiga Runiewicz – polonistka, która wiele lat oddała szkole w Pogirach. Czy więc mogła Bożena Bieleninik – z domu Młyńska – nie być pedagogiem? Zresztą, na domiar wszystkiego, rzec można, urodziła się w szkole. No, nie zupełnie, ale już jako kilkumiesięczne dziecko „poszła” z mamą do pracy. Szkoła w Korwiu miała pokoik dla nauczycielki. Nakarmioną i przewiniętą Bożenę mama zostawiała za ścianą i szła na lekcję. Uczniowie pilnie nasłuchiwali, czy dziecko nie zacznie płakać i zaraz wołali: proszę nauczycielki, Bożenka płacze! No i mieli kilka minut zerwanej lekcji…

Kiedy proszę Bożenę o wspomnienia z dzieciństwa, to zdecydowanie odpowiada: to była szkoła. Rodzice oboje pracowali w szkole, w domu rozmawiali, oczywiście, o szkole, wolny czas poświęcali… szkole, bo chcieli wiejskim dzieciom dać chociaż odrobinę innego świata: poezji, teatru, tańca, śpiewu. Szkoła była atrakcyjna i młodzież, dzieci chętnie tam spędzali czas. Więc mała Bożenka „szykowała się” do lekcji, uczestniczyła w tworzeniu strojów i dekoracji, była świadkami prób…

Prawdziwe dzieciństwo miała u dziadków, na wileńskich Wołokumpiach. Spędzała tam nie tylko wakacje i wolne dni, ale też okresowo mieszkała. Pewnego razu, kiedy babcia przyjechała do szkoły rodziców i znalazła małą wnuczkę samą w domu, bo rodzice, oczywiście, byli w szkole na zebraniu czy radzie, wywiozła ją pomieszkać do normalnego domu. Tam, w Wołokumpiach był dziadek Bolesław (dziś, niestety, już go nie ma) i babcia Bronisława – dziś liczy sobie 92 lata i ciągle jest w toku jej życia i bardzo kochana. Była wspaniała przyroda: las, Wilia, cudowna Kalwaria i kościół w Trynapolu po drugiej stronie rzeki. Było też obcowanie… Nie, to nie było, ot takie sobie, siedzenie i bajanie. Z babcią świat poznawała w ogrodzie. To jej zawdzięcza, że i dziś nie skrzywdzi roślinek; dziadek zaś przy każdej robocie (np. wyplataniu kapeluszy) w słowach prostych i dostępnych uczył ją prawdziwej historii tej ziemi: był legionistą, należał do pokolenia, które gotowe było życie oddać za wolność kraju. To z dziadkami chodziła do kościoła i w ich domu w gronie licznej rodziny miała wszystkie święta. Niestety, rodzice pracując w mejszagolskiej szkole: tato jako dyrektor, mama – polonistka, nie mogli otwarcie chodzić do kościoła. W mieście było o wiele łatwiej, a w małym miasteczku wszyscy się przecież znali i najczęściej nie brakło „życzliwych”, by donieść do odpowiednich urzędów o zachowaniu dyrektora… Więc kościół pw. śś. Piotra i Pawła na Antokolu był dla ich rodziny parafialnym. Kiedy bywa tu niekiedy z turystami, szczególnie emocjonalnie o nim opowiada nie tylko dlatego, że to cudowna świątynia, ale i ze względu na osobisty sentyment.

Tak mocno od lat najmłodszych osadzona w szkolnych realiach miała faktycznie dwie drogi do wyboru: znienawidzieć szkołę (jak to jest w przypadku wielu nauczycielskich dzieci, bo im rodziców zabiera) albo, poznawszy dosłownie od podszewki, związać też swój los i… kontynuować rodzinne tradycje. W jej życiorysie właśnie wariant drugi się spełnił. Swój uczniowski życiorys rozpoczęła mając sześć lat w mejszagolskiej szkole, gdzie ojciec był dyrektorem, mama zaś uczyła ją polskiego. Jeżeli ktoś uważa, że miała łatwo, to grubo się myli. Musiała, po prostu musiała być bardzo dobra. I była. Prawda, nauka nie sprawiała jej większych problemów, a nauczyciele… byli wspaniali. To były lata naprawdę piękne w historii szkoły. Jej rocznik na maturze miał pięcioro kandydatów na tzw. złoty medal i wszyscy, cała piątka otrzymała swe wypracowane nagrody. A ileż było wątpliwości, czy warto nawet zgłaszać prace, bo jak to wiejskiej szkole miałby przypaść taki zaszczyt. Jest to zasługa tych wspaniałych ludzi, którzy w latach 70. właśnie w Mejszagole mieli swój „złoty okres”: państwo Ciechanowiczowie, Rusakiewiczowie, Matukańscy, Wierbajtisowie… Te nauczycielskie małżeństwa swą wiedzę i wiele, wiele serca oddawali uczniom. To dzięki nim Bożena mogła się szczycić wspaniałą znajomością języka litewskiego, niemieckiego, być dobra na wf i „podróżować” bez trudu po mapie… To już w szkole połknęła bakcyla teatru, deklamacji… W jej szkole było tak, że już na początku roku „aktywiści” wspólnie z nauczycielami ustalali, jakie imprezy będą szykowali. I mieli całkowitą swobodę w realizacji swych pomysłów. Oczywiście, w każdej chwili mogli się zwrócić z prośbą o pomoc i radę do swych nauczycieli. Takie stosunki sprzyjały twórczości, kreowały liderów… Niektóre zawodowe chwyty swoich nauczycieli dziś Bożena stosuje w pracy. Często bezwiednie naśladowała (i dziś też) sposób mówienia i maniery mamy-polonistki, zauważały bez trudu to osoby, które je obie znają… Cóż, geny… Ale na pewno po ojcu ma te ciągoty do nowych wyzwań, pomysłów. Dla ojca dom był cząstką szkoły: jak było trzeba przekształcał go na skład, muzeum, dom noclegowy; potrafił pozwolić ściąć w ogródku mamy najpiękniejsze kwiaty, bo akurat potrzebne były dla gości… Próbuję zażartować: przykład zaraźliwy? Bożena się uśmiecha i wyznaje: jeżeli kiedyś czasami miała ojcu za złe, że nie dbał o ich byt materialny, to doroślejąc coraz lepiej go rozumiała: tak chciał i tylko tak umiał żyć. Jest bardzo wdzięczna swym najbliższym, że przed samym Sylwestrem, kiedy ojciec ciężko chory nie mógł opuścić szpitala, pojechali z nią go odwiedzić. Ojciec był zaskoczony i… bardzo szczęśliwy. Kiedy w lutym był pogrzeb ojca przyszły dosłownie tłumy… Ludzie rozumieli jego pasję i, widocznie, cenili go, bo przecież na pogrzeb nikt iść nie zmusza…

Kiedy w 1978 roku jako absolwentka ze złotym medalem startowała w dorosłe życie, kroki swe skierowała do ówczesnego instytutu pedagogicznego. Prawda, miała wątpliwości, czy studiować historię, czy język niemiecki? Jednak historia odpadła, kiedy uświadomili jej bliscy, że nie będzie łatwo pogodzić studia z oficjalną wersją historii i „rodzinną” jej znajomością; niemiecki odrzuciła, bo jednak miała (pomimo doskonałych wyników) ten kompleks absolwentki małomiasteczkowej szkoły. Skierowała swe kroki na polonistykę i nigdy, nigdy, dokonanego wyboru nie żałowała. Polonistyka w tamtych latach była bardzo popularna i zbierała w swych audytoriach naprawdę wartościową młodzież. Konkurs był imponujący: cztery osoby na jedno miejsce! Została studentką i z ogromnym zapałem oddała się życiu studenckiemu. Miała wspaniałe koleżanki i kolegów: byli ambitni i twórczy. Wspólnie z kolegami ze starszych lat realizowali najśmielsze pomysły. Był teatr dla uczniów, był studencki kabaret, wieczornice, wycieczki, wyjazdy na bazy „Energopolu”, dyskusje i wesołe zabawy… Były też niezbyt przyjemne chwile, kiedy musiała sprytnie odmówić wstąpienia do „jedynej” partii, a kolega z roku został usunięty ze studiów z powodu – jak się domyślali – otwarcie deklarowanej religijności… Niekiedy bardzo wyraźnie odczuwali, że są podsłuchiwani i śledzeni. Cóż dziwnego: obok, w Polsce, rodziła się „Solidarność”…

Po studiach, niestety, nie dostała pracy w zawodzie, jednak miała szczęście; została skierowana do rejonu wileńskiego i wylądowała w domu pionierów, który się mieścił w Niemenczynie. Przesympatyczne miasteczko i takaż szkoła. Do dziś czuje w sercu wdzięczność dla śp. dyrektora Antoniego Malinauskasa, który osobiście pofatygował się z nią do klas, by ją przedstawić i zapoznać dzieci z panią, która będzie z nimi bawiła się w teatr. Kiedy na pierwsze zajęcie przyszło ponad 60 osób, koleżanki zapowiadały, że to szybko minie. Ale większość dzieci została i musiała z nimi pracować. Doskonale wiedziała, że godziny pracy się kończą, a ona nie mogła odmówić dzieciom, które prosiły, by jeszcze „popracować”, tworzyć teatr. Te pięć lat pracy w Niemenczynie wspomina jako piękną przygodę. W tym też czasie założyła rodzinę. Męża – Grzegorza, fizyka z wykształcenia i bardzo twórczego człowieka – poznała w swoim środowisku, jednak przez pewien czas nie wiedzieli swych nazwisk, nie znali rodzin. Jakże byli zaskoczeni (mile), kiedy się okazało, że zaocznie ich rodziny się znają.

Bożena rosła raczej w „demokratycznej” rodzinie – poszanowania osobistej wolności. Jednak w miarę dorastania mama nieraz jej niby niechcący napomykała, iż byłoby jej przykro, gdyby musiała do swoich wnuków mówić nie w ojczystym języku. Rozumiała te „podchody” mamy i wcale nie myślała martwić rodziców. Wiedziała, że kochany człowiek będzie bardziej jej bliski, gdy nie będą ich dzielić dodatkowe bariery: wiary, języka, tradycji. Mieli z Grzegorzem cywilny i kościelny ślub – nie poszli na kompromisy z wewnętrznym przekonaniem, że tak ma być. I są z tego dumni. A kiedy na świat w roku 1988 przyszedł syn Rafał, Bożena na kilka lat pożegnała się z ulubioną pracą i oddała się radościom macierzyństwa. W roku 1991 wróciła do całkiem już innej rzeczywistości: jej miejsce pracy nie istniało… Trafiła do wydziału oświaty. Nie był to najlepszy czas: ustawiczna walka, intrygi, rugowanie za rządów komisarycznych polskiego nawet w oficjalnym obcowaniu znajomych osób… Nawet ludzie, którzy ją doskonale znali, potrafili być podejrzliwi, bo była „przy władzy”. Była za młoda, za mało doświadczona by stawić temu czoła. Odeszła do szkoły, do Niemieża, gdzie od roku szkolnego 1993-1994 dostała etat polonistki. Jakże się czuła wolna po gnuśnej atmosferze panującej w gabinetach władzy.

Tu spotkała się z innym problemem, którego ani w Mejszagole, ani w Niemenczynie tak bardzo nie odczuwała: wszechobecność języka rosyjskiego. Kiedy w swojej wychowawczej klasie – dziesiątej – zaproponowała wystawienie noworocznego przedstawienia po polsku, spotkała się z nieoczekiwaną reakcją wychowanków. W jeden głos twierdzili: nas wyśmieją, dlaczego po polsku? Tu była twarda: albo robimy w ojczystym języku, albo wcale. Dali się przekonać i… odnieśli duży sukces. Tak w Niemieżu powoli wracała do swej pasji – tworzenia teatru. Wkrótce zrodził się na Wileńszczyźnie Festiwal Teatrów Szkolnych, powstało Towarzystwo Miłośników Teatrów Szkolnych (jego prezesem obecnie jest Bożena Bieleninik), do których organizowania i uczestnictwa aktywnie się włączyła Bożena ze swym szkolnym teatrem „Wędrówka”. „Wędrówka”, więc ciągle do przodu, pod wiatr… Co jest urocze a zarazem trudne w szkolnym teatrze to to, że aktorzy – dzieci, ciągle się zmieniają. Bywają lata, kiedy nauczyciel ledwie może wykrzesać w wychowankach iskierkę aktorską. Ale zdarzają się też klasy wprost stworzone do gry – taką ma obecnie klasę siódmą… Ileż ma dla nich pomysłów.

Bożena jako reżyser też jest ciągle w drodze: od teatru lalkowego, do tradycyjnego i z powrotem szła z roku na rok. Aż nagle za sprawą pana Tomasza Brzezińskiego z Łomży poznała „czarny teatr” i ten styl gry przemówił do niej i z pasją go realizuje z dziećmi. Ma za sobą kurs instruktorki, upoważnienie do prowadzenia „teatru czarnego”, ostatnio poznała w Płocku teatr integracyjny i już widzi jego ogromne możliwości na naszym gruncie. Jako uczennica szkoły średniej była pod wrażeniem, jak to ich lituanistka pani Rusakevičiene do deklamacji angażowała całą klasę: tych bardzo i mało zdolnych do przekazywania słowa rymowanego.

Dziś, kiedy mamy w klasach tak wielu dzieci z tzw. odchyleniami od normy, uczących się według modyfikowanych czy nawet adoptowanych programów, bardzo ważne jest ich integrowanie do życia pozalekcyjnego, obcowania partnerskiego. Potrzebne jest ono nie tylko dzieciom mającym różnego rodzaju zaburzenia, ale też zdrowym, by czuli się odpowiedzialni, byli troskliwi i tolerancyjni wobec inności kolegów. U nas ruch ten jest, rzec można, w powijakach. Jednak w Macierzy dzieci niepełnosprawne, nadpobudliwe są traktowane na równi i czynią znaczne postępy. Zawsze, kiedy wraca z Polski, jest pod wrażeniem tego, jak tam społeczeństwo, w tym młodzież, jest uczona dobroci i troski o bliźniego. Ruch wolontariuszy, tak mało u nas znany, robi wspaniałą robotę. Chciałaby, by zamiast dziwacznych kółek i akcji, znalazł miejsce też na naszym gruncie. Przedświąteczne i okazyjne akcje dobroci wobec dzieci np. z domów dziecka mogłyby przerodzić się w ruch ciągłej troski, serdecznego obcowania na co dzień.

Takie myśli ją dziś absorbują, bo widzi, że świat nas zostawia w tyle – zatroskanych o dobra materialne, a tak mało dbających o więzi serc. Bożena może się szczycić sukcesami: mianem najlepszej polonistki (w ramach konkursu „Najlepsza szkoła – najlepszy nauczyciel”), instruktora zwycięzców wspaniałego konkursu recytatorskiego „Kresy”, reżysera teatrzyku szkolnego – laureata niejednej nagrody, a ostatnio robiącego prawdziwą furorę spektaklem o wielkim Polaku, Ojcu Świętym Janie Pawle II. Modny temat, gra na uczuciach – niech mówi, kto co chce. Teatr zawsze stawia na uczucia, ma poruszyć nie tylko umysł ale i serce. A nasz Rodak chyba nigdy nie przestanie być dla nas ważnym tematem, wciąż aktualnym moralnym autorytetem.

Kiedy staramy się w rozmowie odejść od szkoły i teatru, na które została „skazana” od dzieciństwa, Bożena bardzo powściągliwie zaznacza, że rodzina – ta najbliższa: mąż Grzegorz i syn Rafał, siostra (m. in. młodsza o ponad 10 lat), mama, babcia, rodzice męża… tworzą to zaplecze, dzięki któremu może czuć się bezpiecznie. Wie, że potrzebują czasami więcej troski, uwagi, więc stara się siebie podzielić – sprawiedliwie. Kosztem czasu dla siebie, wyłącznie dla siebie. Bo kiedy już by mogła, zdaniem męża, uspokoić się: ugotować smaczny obiad i zdrzemnąć słodko w fotelu, ona „na chwilkę” pędzi do Wołokumpi czy Mejszagoły, bo przecież tam też czekają na nią kochane osoby, którym dotyku jej rąk i czułych słów nie może zabraknąć właśnie dziś.

Zanotowała Janina Lisiewicz

 



Źródła:
1. http://www.teatr.lt/aktorzy.html
2. http://www.magwil.lt/archiwum/2006/mww11/listop-9.htm

Ostatnia aktualizacja: 26 lutego, 2014
Jeżeli chcesz uzupełnić lub nie zgadzasz się z podaną informacją skontaktuj się z wydawcą lub napisz nowy artykuł.